poniedziałek, 8 września 2014

5. I've been on the brink

Często dopiero po czasie dostrzegamy nasze błędy. Uświadamiamy sobie, że prawdopodobnie osiągnęliśmy szczyt kretynizmu, robiąc rzeczy, które w tym momencie uważamy za niedopuszczalne. Zastanawiamy się, co musiało kierować naszym rozumem. Po długim namyśle dochodzimy jednak do wniosku, że wtedy nie kierowało nim kompletnie nic, gdyż najzwyczajniej w świecie miał on wolne. Większość ludzi wynosi z takich zdarzeń cenną naukę na przyszłość, lecz nie należał do nich pewien Portugalczyk. Była godzina 12:20. Słoneczny poranek dostarczał swych promieni do jego domu, w którym od późnych godzin nocnych panowała najprawdziwsza wojna. Mężczyzna już od dłuższego czasu był głuchy na słowa pięknej blondynki. Siedział przy kuchennym stole, spoglądając w ekran nowiutkiego laptopa. Zachowywał się całkowicie normalnie. Powinien przepraszać Megan na kolanach, lecz udawał całkowicie objętego, jakby nazwanie jej imieniem kochanki było czymś pospolitym. Ba, czuł wręcz podniecenie faktem, że w jego życiu w końcu zaczęło się coś dziać. Brakowało mu tego podczas pobytu w klinice. Każdy dzień wyglądał wtedy niezwykle monotonnie; pobudka, badania, ckliwe wizyty rodziny, sen. Owa ekscytacja mijała niestety równie szybko, co nadchodziła. W jego opisie pojawiało się słowo ambiwalencja, a więc uczucie, które rozdzierało go wewnętrznie. Nie był potworem. Kochał w końcu Megi i wiedział, że robi jej przykrość. Dochodziła jeszcze sprawa Cassidy i jego przyjaciela, który ani myślał dać choćby znak życia. W umyśle piłkarza pojawił się nawet pomysł wizyty na policji i zgłoszenia zaginięcia mężczyzny, lecz szybko przypominał sobie o jego wybrykach, które nie raz odznaczały się kilkudniowymi libacjami i zmienił zdanie. Cristiano nie pozostało nic innego, jak ułożyć głowę na blacie i czekać na cud, co bez namysłu wykonał.
- Może powiesz mi w końcu cokolwiek o tej tajemniczej Cassidy? - zaczął niecierpliwy głos Megan, który dochodził z siedzenia na przeciw niego. Nie zamierzała odpuścić, tego mógł być pewien.
- Megan, powtarzam ci od... - Spojrzał na tarczę swego zegarka, szybko podliczając w myślach miniony czas. - Od dobrych 11 godzin, że jestem z tobą szczery i niczego nie ukrywam. Możesz mnie podpiąć do wykrywacza kłamstw, jeśli tylko cię to przekona - dodał z nieukrywanym znudzeniem w swym męskim głosie.
- Więc dlaczego nic o niej nie mówisz? To trochę niezwykłe, że tak błaha sprawa, na jaką to wszystko kreujesz, jest jednocześnie taka ściśle tajna. - Trafiła w kolejny czuły punkt kłamstwa ukochanego, z oburzeniem zakładając nogę na nogę. 
- Dobrze, już dobrze - westchnął, w końcu siadając prosto. Wiedział, że musi coś wymyślić i to bardzo szybko. Jak to jednak bywa w przypadku tego typu olśnienia, i to nie mogło zakończyć się niczym dobrym. Ujął w swe dłonie dłoń blondynki i począł mówić : Cassidy to siostra Ikera. Przejeżdża do Madrytu ze swojej odciętej od świata wioseczki w Białorusi, w której cały swój żywot spędziła na pasieniu kóz. Chodziła z nimi wysoko w góry o świcie, by wieczorem zrobić mleko dla swej biednej matuleńki. Nie miały nawet prąd, wyobrażasz sobie? Iker dopiero niedawno dowiedział się o ich pokrewieństwie i oczywiście pragnie im pomóc, ale Sara robi mu wyrzuty. Wiesz jaka ona jest... - Zmarszczył brwi, wiedząc, że Megan i żona bramkarza toczą bój na śmierć i życie. - Żal mi tej dziewczyny, po prostu żal - zakończył, znów dodając westchnięcie pełne współczucia i nostalgii.
- Wiesz kiedy ci uwierzę? - Wstała z miejsca, srogim wzrokiem mierząc narzeczonego. - Gdy w Białorusi wyrosną jakieś góry, matole!
- Oj, no może odrobinę przesadziłem z tymi kozami... ale reszta jest prawdą! Jeśli chcesz, możesz zadzwonić do nich i sama zapytać. Jaki miałbym interes w kłamstwie? W końcu jesteś moim cudownym aniołem i mamy niedługo się pobrać. - Ułożył usta w uwodzicielski uśmiech, skłaniając dziennikarkę do zajęcia miejsca na swych kolanach. Przejechał palcem wzdłuż jej uda, swymi wilgotnymi ustami całując jej szyję. Oddała mu się, był już pewien. Zamknęła swe oczy, pozwalając mu na coraz więcej.
- Chyba nie przeżyłabym, gdybyś mnie okłamał... - wyszeptała po chwili, swymi dłońmi gładzą jego tors przez cienki, biały materiał.
Odpowiedział jej delikatnym, przesiąkniętym fałszem uśmiechem.
- Nigdy bym cię nie okłamał.
***
Nastała godzina 16:00. Cristiano leżał właśnie na salonowej kanapie, czerpiąc z uroku lenistwa, gdy do drzwi jego rezydencji zapukał tajemniczy osobnik. Mężczyzna nie zwlekał z otworzeniem. Niemalże spadł ze swojego siedziska, tak bardzo chciał wiedzieć cokolwiek. Mogła być to w końcu Cassidy, która nabrała wreszcie rozumu. Jego oczekiwania okazały się jednak w stu procentach błędne. Przed jego obliczem ukazała się bowiem kobieta po czterdziestce, która miała ze sobą małego pudelka.
- O, mamusia nas odwiedziła. Nawet nie wie mamusia, jak bardzo jestem z tego powodu szczęśliwy - wydusił przez zęby, podsumowując wypowiedź nienaturalnym uśmiechem. Nigdy nie pałał nadmiarem sympatii wobec eleganckiej Hiszpanki. Dlaczego? Najzwyczajniej w świecie nie potrafił lubić kogoś, kto obraża go przy każdej nadarzającej się okazji. Jej pojawianie, jak można łatwo odgadnąć, nie było więc szczytem marzeń Portugalczyka. Niechętnie wpuścił ją do środka, zastanawiając się nad celem owej wizyty. Kobieta jednak nie planowała mu w tym pomóc. Z pokerowym wzrokiem przemierzała salon wzdłuż i wszerz, jakby poszukiwała w nim zaginionego skarbu starożytnej cywilizacji.
- Jakiż tu nieporządek, Cristianie - odezwała się w końcu, wyrażając swoje oburzenie stanem, w gruncie rzeczy niemalże sterylnego, salonu. - Ale to nieważne. Przed jutrzejszym przyjęciem zatrudnimy kogoś do posprzątania tego okropnego brudu. Musisz tylko wynieść gdzieś te przaśne meble, błagam - dokończyła, z obrzydzeniem spoglądając na stary kredens, który były piłkarz kupił jako pierwszą rzecz za własnoręcznie zarobione pieniądze.
- Mojego imienia się nie odmienia - mruknął pod nosem, dłonie wkładając do swych kieszeni. - A poza tym... co mama ma na myśli, mówiąc o tym przyjęciu? Jakoś przegapiłem fakt, że chcę jakieś zorganizować. - Prychnął cichym śmiechem.
- Megan mówiła mi, że nie będziesz miał żadnych przeciwwskazań, jeśli wypożyczymy sobie ten dom na kilka godzin. Robert, jak zapewne wiesz, kandyduje do Naczelnej Rady Adwokackiej i pragnie zorganizować tu spotkanie z bardzo cenionymi osobistościami. Nasze mieszkanie jest z kolei zalane, więc nie mamy wyboru - wygłosiła, zachowując nienaganną postawę. Od zawsze była nad wyraz poważna i perfekcyjna, zupełnie jak jej córka.
- Jeśli mama sądzi, że zdoła przerobić mój dom na darmową salę konferencyjną, to musi mama wiedzieć, że...
Raptem w pomieszczeniu rozbrzmiał donośny gwizd, który dzięki echu wywołał dreszcze na ciałach zgromadzonych w nim osób. Kłótnia rodzinna została przerwana, a jej uczestnicy skupili całą swoją uwagę na pewnym mężczyźnie, który wtargnął do środka. Nie czekał on na zaproszenie, nie było to w jego zwyczaju. Najzwyczajniej w świecie brał, czego pragnął, nie zważając na opinię ogółu. Był bezczelny, owszem, ale przede wszystkim inteligentny. Całość dopełniał wizerunek, który bez wątpienia działał na zmysły kobiet, co owy osobnik zwykł wykorzystywać dla swych potrzeb.
- Cristiano, mój druhu! - zaczął z sarkastycznym uśmiechem, podchodząc do Portugalczyka i ze sporą siłą uderzając go w plecy. - Widzę, że masz gościa. Czyżby droga pani uciekła z planu The Walking Dead, zapominając zmyć charakteryzację? - dodał w kierunku matki Megan, będąc już sekundy od napadu niekontrolowanego śmiechu.
Przyjacielowi mężczyzny do takiego stanu było bardzo daleko. Owszem, nie przepadał za władczą kobietą, ale był świadomy jej wpływu na Megan. A teraz mógł już odliczać czas do kolejnej kłótni, jakby mieli ich za mało. Westchnął jedynie, kręcąc głową na boki. Pociągnął przyjaciela na taras, uprzednio przepraszając lekarkę i zachęcając do znalezienia córki, która przebywała na piętrze. Gdy już zostali sam na sam, przeszedł do ataku. Ich spotkanie miało w końcu swój określony cel.
- Marco, to, co zaraz ci powiem może wydawać się irracjonalne i kompletnie szalone, ale musisz mi pomóc - mówił, ze śmiertelną powagą obserwując twarz kolegi. - Zadzwoniłem do agencji, której dałeś mi numer i potem spotkałem pewną dziewczynę. Była fantastyczna i w ogóle, ale czuję, że robi to wbrew swojej woli i muszę zrobić coś, by jej pomóc. No i tu jest problem.. - zasiadł na ławce, wzrok kierując ku ziemi. - Nic o niej nie wiem. Jedynie tyle, że ma na imię Cassidy, pochodzi z Niemiec i jest bardzo ładna. Ma około 25 lat, ciemne, zadbane włosy i uroczy akcent. Możesz dać mi adres tej agencji? Może ją tam spotkam i uda mi się przekonać ją do przyjęcia pomocy. - dokończył głosem pełnym nadziei. Tak, miał ogromną nadzieję na zmienianie życia swojej przyjaciółki. Naiwne? Możliwe, ale tak już działał jego umysł. Był dobrym człowiekiem i cierpienie innych raniło go.
- A potem polecimy razem do Korei Północnej wyzwalać ten biedny naród z rąk straszliwego dyktatora - prychnął wysoki szatyn, kompletnie egując sposób rozumowania Portugalczyka. - Stary, ta laska sama wybrała ten los. Może ją to kręci? Nigdy nie będziesz pewien, co takie osoby mają w głowie. Ludzie nie są tacy, za których chcemy ich mieć...
- Ale ona jest inna, nie rozumiesz?! - krzyknął, będąc na skraju załamania nerwowego. - Zresztą, sam sobie poradzę! Madryt nie jest wcale taki wielki, w końcu uda mi się ją odnaleźć - stwierdził, wiedząc, że nie może odpuścić. Dobrze pamiętał strach dziewczyny. Gdy tylko pomyślał, że wróciła do miejsca, w którym ktoś śmiał ją dotknąć, czuł ból w okolicy serca. Był on metaforyczny, ale i dosłowny. Cała sytuacja nie działała dobrze na jego słabe zdrowie, ale był przekonany, że Niemka jest ważniejsza niż leczenie i nie miał zamiaru odpuścić.
- Dobra, wyluzuj... - Marco uniósł ręce ku górze, w celu uspokojenia byłego piłkarza. Był w końcu jego przyjacielem, czuł się zobowiązany pomóc mu w choćby tak durnym planie. - Możemy tam zaraz pojechać, ale musisz być czegoś świadom. Stary, to nie jest serial na HBO. Możesz narazić całą swoją rodzinę, przyjaciół, nawet siebie...
Cristiano daleki był jednak od słuchania szatyna. Myślami bowiem był już przy swojej przyjaciółce. Widział jej cudowne oczy emitujące malutkie promyczki radości i ten piękny uśmiech, który mimowolnie powodował w jego umyśle przypływ szczęścia. Tęsknił za jej obecnością, nie był w stanie oszukać samego siebie, jakkolwiek mocno by tego pragnął.
***
Deszcz nieustannie rozbijał się o szyby czarnego Audi, które przedzierało się między innymi uczestnikami ruchu. W jego wnętrzu siedziało dwóch mężczyzn. Obaj przebywali w swoich światach, czego efektem była wszechobecna cisza. Do ich uszu docierał jedynie dźwięk wiatru i kropel wody, które ani myślały stać się mniej intensywne. W końcu dojechali do celu podróży. Przed ich obliczem ukazał się dość stary i niepozorny budynek. Był całkowicie szary, a jego okna przyzdabiał czerwony materiał, który miał za zadanie chronić prywatność odwiedzających go ludzi. Nad drzwiami z kolei widniał wieki, świecący szyld Andromeda. Z wnętrza lokalu wydobywała się rytmiczna, niezbyt skomplikowana muzyka, a ludzie wychodzili drzwiami średnio co kilka sekund.
- Cristiano, to chory pomysł. Masz zamiar tam wejść i rzucić Dzień dobry, chciałbym adoptować sobie dziwkę, bo poczułem instynkt opiekuńczy? - w końcu raczył odezwać się Marco, który, pomimo swej bujnej przeszłości, nadal był przerażony pomysłem przyjaciela.
- Nie, to byłoby głupie i nieodpowiedzialne, żebym w ogóle tam szedł. Mogliby mnie przecież rozpoznać... - odparł szybko, szukając w schowku nieokreślonego obiektu.
- No, więc jedziemy stąd, super! - Klasnął w dłonie, układając usta w ogromny uśmiech. 
- Bynajmniej. Weźmiesz to i pójdziesz do środka. Tam znajdziesz Cassidy i wywabisz na zewnątrz, gdzie wsadzimy ją do auta i zabierzemy w bezpieczne miejsce - mówił z powagą godną samego prezydenta, przekazując szatynowi plik pieniędzy. - To na wszelki wypadek, by nie było problemów.
- Jesteś popierdolony - rzucił Marco, podsumowując swój stosunek do planu Cristiano. Portugalczyk nie dał mu jednak wyboru. Szatyn wiedział, że szybko nie odpuści, a do tego miał wobec niego dług, który wręcz nakazywał mu pomóc przyjacielowi. Niechętnie opuścił samochód, już na zewnątrz poprawiając czarną marynarkę, którą nosił tego wieczora. Długo nie stał w miejscu. Smugi deszczu, które wciąż spadały z nieba, zmusiły go do biegu w kierunku wejścia. Dopiero pod drzwiami przystanął na chwilę. Przed nim wyrósł bowiem obszerny ochroniarz, który surowym wzrokiem ocenił go od góry do dołu. Marco jednak szybko rozwiązał problem. Ukazał mu plik gotówki, dołączając ironiczny uśmieszek. Był on już jego znakiem rozpoznawczym, cóż. Zabieg podziałał. Wrota klubu otworzyły się, a mężczyzna wszedł do środka. Pierwszym, co zauważył były dziewczyny, które w skąpych strojach otaczały grupki pijanych w niemalże trupa mężczyzn. Dookoła unosił się duszący zapach papierosów wymieszany z trunkami wyskokowymi. Miejsce to bez wątpienia było specyficzne. Z zewnątrz bardzo skromne, ale w środku iście przesadzone. Czasu na dalsze wnioski jednak nie było. Podszedł do niego bowiem wysoki, łysy osobnik, który bez wątpienia był tu kimś ważnym.
- Mogę w czymś pomóc? - zapytał zagadkowym tonem, podczas gdy piękna blondynka ocierała się o jego pełne tatuaży ramię.
- Szukam pewnej dziewczyny. Ostatnim razem była fenomenalna i chciałbym to powtórzyć - wyjaśnił, dodając łobuzerski uśmieszek. Dokładnie wiedział, jak zachować się w takim miejscu. Bywał w podobnych lokalach już nie raz.
***
Jej życie było mieszaniną błędów i porażek. Młoda, pełna ambicji, a do tego sprzedająca swoje ciało za pieniądze. Była tylko człowiekiem. Niektórzy sądzili, że potrafiła wyciszyć emocje, byleby zarobić. Nie potrafiła. Każdej nocy budziły ją koszmary, których bohaterami byli jej klienci. Na początku była pewna, że to znienawidzone uczucie z czasem po prostu minie. Nie minęło. Wciąż patrząc w lustro widziała odbicie wraku osobliwości. Wytrzymywała to coraz gorzej. Zwłaszcza teraz, gdy została potraktowana gorzej niż zabawka. Była już pewna. Pewna, że musi przerwać ten koszmar. Zresztą, nie miała wyboru. Słowa szefa, który obwieścił jej swą decyzję o wakacjach w Barcelonie podziałały niczym wiadro zimnej i na pewno nie wody, a raczej czegoś o wiele bardziej niebezpiecznego i sprawiającego ból. Chciał ją uciszyć. Tak, to było jedyne racjonalne wytłumaczenie. Nie mogła uwierzyć w słowa o przeniesieniu do innego klubu. W ich środowisku coś takiego nie istniało. Jedyne przeniesienie, jakie można było otrzymać, prowadziło do świata pozaziemskiego. Dziś była ostatnia szansa. Jutro rano miała wyjechać, więc nie mogła tracić czasu. Mara miała tu pozostać, jej wybaczyli. Może to i lepiej? Nie miała zamiaru pozostawić przyjaciółki na pastwę losu, lecz plan był zbyt niebezpieczny, by ją w to wciągnąć. Plan, a raczej jego brak. Nie była oficerem policji, nie potrafiła planować takich rzeczy. Wiedziała jedynie, że musi walczyć o przetrwanie.
- Cassidy, masz klienta. Pojedziesz z nim i ładnie się nim zajmiesz, zrozumiano? - Rozmyślanie kobiety przerwał głos jej szefa. Obok niego z kolei stał przystojny szatyn, który swym, jak to oceniła, obleśnym wzrokiem analizował jej wygląd.
- Oczywiście, szefie. Zrobię wszystko, co w mojej mocy - zapewniła natychmiast, przyjmując ową sytuację jako szansę od losu. Chwyciła swoją torebkę i natychmiast udała się za mężczyznami. Szli dość powoli, spokojnie. Nieznajomy wciąż nie potrafił spuścić z niej swego wzroku, co bez wątpienia poczęło ją irytować. Nie był to już jednak wzrok zboczeńca. Był on jakiś dziwny, tajemniczy. W końcu szef zostawił ich samych. Widziała, że szatyn chce jej coś powiedzieć, choć trudno mu zebrać słowa. Przerwał im jednak ochroniarz, który zaproponował asystę w drodze do auta. Klient zgodził się. Mężczyźni znów ją wyprzedzili, podczas, gdy ona zyskała czas do namysłu. Nagle w jej głowie błysnął pomysł. Był głupi, ryzykowny. Czy jednak miała wybór? Nie miała. Miała szansę, ostatnią. Cichym krokiem zbliżyła się do łysego pracownika klubu. Nie zauważył jej, był zbyt pochłonięty rozmową. Szybki gest, ułamki sekund. Miała go! W ręku trzymała broń, którą dzięki niedbalstwu mężczyzny mogła łatwo wyjąć z odpiętej kabury.
- Ty, na kolana! - rozkazała rosłemu ochroniarzowi, celując w sam środek jego głowy. Strach uciekł w ułamku sekundy. Teraz wiedziała już, że nie ma odwrotu i musi się udać. Mężczyzna jednak nie posłuchał. Chciał podejść bliżej, by odebrać jej skradziony przedmiot. Nie mogła na to pozwolić. Instynktownie nacisnęła spust. Szum wystrzału rozległ się w okolicy, jej tętno czyniąc bliskim zawału serca. Bandyta upadł. Krew wolnym strumieniem wpływała z jego uda, które uściskał nerwowo. Czerwonej cieczy było coraz więcej i więcej. Trafiła w żyłę, była niemalże pewna. Nie mogła jednak pozwolić sobie na wyrzuty sumienia. Zresztą, wszystkie osoby, które tworzyły tą organizację nie były ich warte. Skierowała pistolet w kierunku nieznajomego, który do tej pory spokojnie, wręcz za spokojnie, obserwował wszystko z boku.
- Idziemy do twojego samochodu, już! - dodała, nakazując mu ruszenie z miejsca.
Posłuchał, nie miał wyboru. Nie był jednak przerażony. Jego stan możnaby nazwać pewną fascynacją. Szedł wolnym krokiem, wciąż mając spust z tyłu swej głowy. Ukradkiem zerkał jednak w jej kierunku, w myślach analizując wszystkie aspekty związane z tą osobą. Zmienił zdanie. Jego także poczęła zastanawiać owa dziewczyna. Była inna, tajemnicza. Miała w sobie coś, co skłaniało do refleksji. Czym jednak owym czynnik był? Nie mógł jasno stwierdzić. Przerwało mu bowiem pojawienie się Portugalczyka, który widząc, co się dzieje opuścił swe Audi. W ułamku sekundy szatyn zaobserwował zmianę, jaką w dziewczynie wywołał jego widok.
- Cristiano? Ale co ty tu... ty nie powinieneś... - wydukała cichym głosem, broń trzymając coraz mniej pewnie.
- Cassidy, mała... - odparł z przerażeniem w swych czekoladowych oczach, powoli zbliżając się do niej. Nie podejrzewał, że byłaby zdolna do czegoś tak strasznego. Co musiała przejść, by zmusić się do tak desperackich kroków? Czuł, że zawiódł. Nie powinien wypuścić jej z domu, teraz był tego pewien.
- Ja przepraszam, przepraszam tak bardzo... - wydusiła z siebie, lądując w ramionach swego przyjaciela. Łzy momentalnie wypłynęły z jej oczu, brudząc czarną substancją białą koszulkę mężczyzny.
- Ciii, jestem przy tobie, słońce. Ze mną nic ci nie grozi - zapewnił czułym tonem, wiedząc już, że zrobi wszystko, by ochronić tą drobną istotę.
_____________
Nawet nic nie powiem, bo nie mam chyba żadnego dobrego wytłumaczenia...
Jeśli jesteście ciekawi, zaczęłam nowego bloga (kliknij tutaj) , który na razie ma tylko prolog (już odblokowane dodawanie komentarzy) i przedstawienie bohaterów, ale pod koniec tygodnia powinien dołączyć do niego rozdział nr. 1, który w bólach, lecz powoli powstaje.